— Podobno jest kilka. Każda ma na sobie kosztowności za dziesięć talentów.
— A któż się tam włóczy z pochodniami? — rzekł książę, wskazując ręką na dół parku.
— Zdejmują z drzewa brata waszej dostojności, który tam siedzi od południa.
— I nie chce zejść?
— Owszem, teraz zejdzie, bo poszedł po niego błazen pierwszej królowej i obiecał, że zaprowadzi go do karczmy, gdzie piją paraszytowie, otwieracze ciał zmarłych.
— A o manewrach dzisiejszych już słyszeliście co?...
— Mówili w ministerjum, że sztab został odcięty od korpusu.
— I jeszcze co?
Urzędnik wahał się.
— Mów, co słyszałeś.
— I jeszcze słyszeliśmy, że z tego powodu wasza dostojność kazałeś odliczyć pewnemu oficerowi pięćset kijów, a przewodnika powiesić.
— Wszystko kłamstwo!... — odezwał się półgłosem jeden z adjutantów następcy.
— Żołnierze też mówią między sobą, że to musi być kłamstwo — odparł śmielej urzędnik.
Następca zwrócił konia i pojechał do dolnej części parku, gdzie znajdował się jego pałacyk. Była to właściwie jednopiętrowa altana, wzniesiona z drzewa. Miała formę ogromnego sześcianu z dwoma werendami: dolną i górną, które wkoło otaczały budynek i wspierały się na mnóstwie słupów. Wewnątrz płonęły kagańce, więc można było widzieć, że ściany składają się z desek rzeźbionych, jak koronka, i że są zabezpieczone od wiatru zasłonami z różnobarwnych tkanin. Dach budowli tej był płaski, otoczony balustradą; na nim stało kilka namiotów.
Serdecznie powitany przez półnagich służących, z których
Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 01.djvu/056
Ta strona została uwierzytelniona.