Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 01.djvu/059

Ta strona została uwierzytelniona.

a nam, ich panom, żaden Fenicjanin nie pożyczy miedzianego utena.
— Nie żartuj. Gdybyś widział oblicze tego chłopa, nie zasnąłbyś jak i ja...
Wtem zdołu, z pomiędzy gęstwiny, odezwał się głos niezbyt silny, lecz wyraźny:
— Niech błogosławi cię, Ramzesie, jedyny i wszechmocny Bóg, który nie ma imienia w ludzkim języku, ani posągów w świątyniach!...
Obaj młodzieńcy, zdumieni, wychylili się.
— Kto jesteś?... — zawołał książę.
— Jestem skrzywdzony lud egipski — powoli i spokojnie odpowiedział głos.
Potem wszystko ucichło. Żaden ruch, żaden szelest gałęzi nie zdradzał ludzkiej obecności w tem miejscu.
Na rozkaz księcia wybiegła służba z pochodniami, spuszczono psy i przeszukano wszystkie zarośla, otaczające dom następcy. Ale nie było nikogo.
— Kto to mógł być?... — pytał Tutmozisa wzruszony książę. — Może duch tego chłopa?...
— Duch?... — powtórzył adjutant. — Nigdy nie słyszałem gadających duchów, choć nieraz trzymałem straż przy świątyniach i grobach. Prędzej przypuszczałbym, że ten, który odezwał się do nas, jest jakimś twoim przyjacielem.
— Dlaczegóżby się ukrywał?
— A co ci to szkodzi? — rzekł Tutmozis. — Każdy z nas ma dziesiątki, jeżeli nie setki niewidzialnych wrogów. Dziękuj więc bogom, że masz choć jednego niewidzialnego przyjaciela.
— Nie zasnę dziś... — szepnął wzburzony książę.
— Dajże spokój... Zamiast biegać po tarasie, usłuchaj mnie i legnij. Widzisz, sen — to poważne bóstwo i nie wypada mu gonić za tymi, którzy biegają jelenim krokiem. Gdy się zaś położysz na wygodnej kanapie, sen, który lubi wygodę, siądzie