Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 01.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

Dalekie głosy odezwały się po raz drugi.
„W imię prawdziwego i wiecznie żyjącego Eloy, Arehima, Rabur, zaklinam was i wzywam... Przez imię gwiazdy, która jest słońcem, przez ten jej znak, przez chwalebne i straszne imię Boga żywego...“[1]
Nagle wszystko ucichło. Przed ołtarzem ukazało się ukoronowane widmo, z berłem w ręku, siedzące na lwie.
— Beroes!... Beroes!... — zawołało widmo stłumionym głosem — poco mnie wywołujesz?
— Chcę, ażeby bracia moi z tej świątyni przyjęli mnie szczerem sercem i nakłonili ucha do słów, które przynoszę im od braci z Babilonu — odpowiedział Chaldejczyk.
— Niech się tak stanie — rzekło widmo i znikło.
Chaldejczyk został bez ruchu, jak posąg z odrzuconą wtył głową, z rękoma wzniesionemi dogóry. Stał tak przeszło pół godziny w pozycji niemożliwej dla zwykłego człowieka.
W tym czasie cofnął się kawał muru, tworzącego ścianę pieczary, i weszli trzej kapłani egipscy. Na widok Chaldejczyka, który zdawał się leżeć w powietrzu, oparty plecami o niewidzialną podporę, kapłani zaczęli spoglądać na siebie ze zdumieniem. Najstarszy rzekł:
— Dawniej bywali u nas tacy, ale dziś nikt tego nie potrafi.
Obchodzili go ze wszystkich stron, dotykali zdrętwiałych członków i z niepokojem patrzyli na jego oblicze, żółte i bezkrwiste, jak u trupa.
— Czy umarł?... — zapytał najmłodszy.

Po tych słowach, pochylone wtył ciało Chaldejczyka wróciło do pionowej postawy. Na twarzy ukazał się lekki rumieniec, a wzniesione ręce opadły. Westchnął, przetarł oczy, jak człowiek zbudzony ze snu, spojrzał na przybyłych i po chwili rzekł:

  1. Zaklęcia magów.