— Za co?...
— Za to, że ja przyjdę do ciebie i z tym parchem będę robił interes?...
— To jest interes dla całej Fenicji, więc ja na nim zarobku nie potrzebuję — odparł oburzony Rabsun.
— Żeby się tobie tak dłużnicy wypłacali, jak to prawda!
— Żeby mi się nie wypłacali, jeżeli ja co na tem zarobię! Niech tylko Fenicja nie straci! — zakrzyczał z gniewem Rabsun.
Pożegnali się.
Nad wieczorem, dostojny Dagon wsiadł w lektykę, niesioną przez sześciu niewolników. Poprzedzali go dwaj laufrowie z kijami i dwaj z pochodniami; zaś za lektyką szło czterech służących, uzbrojonych od stóp do głów. Nie dla bezpieczeństwa, lecz że Dagon od pewnego czasu lubił otaczać się zbrojnymi jak rycerz.
Wysiadł z lektyki z wielką powagą i podtrzymywany przez dwóch ludzi (trzeci niósł nad nim parasol) wszedł do domu Rabsuna.
— Gdzież jest ten... Hiram? — zapytał dumnie gospodarza.
— Niema go.
— Jakto?... więc ja będę czekał na niego?
— Niema go w tym pokoju, ale jest w trzecim, u mojej żony — odparł gospodarz. — On teraz składa wizytę mojej żonie.
— Ja tam nie pójdę!... — rzekł bankier, siadając na kanapie.
— Pójdziesz do drugiego pokoju, a on w tej samej chwili także tam wejdzie.
Po krótkim oporze Dagon ustąpił, a w chwilę później, na znak gospodarza domu, wszedł do drugiej komnaty. Jednocześnie z dalszych pokojów wysunął się niewysoki człowiek z siwą brodą, ubrany w złocistą togę i złotą obręcz na głowie.
— Oto jest — rzekł gospodarz, stojąc na środku — oto
Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 01.djvu/250
Ta strona została uwierzytelniona.