— I tam, skąd bierzecie cynę?
— No...
— I tam, gdzie rodzi się bursztyn — zakończył Dagon.
— Żebyś ty raz zdechł! — odparł miłościwy książę Hiram, wyciągając do niego rękę. — Ale już nie będziesz chował złego serca dla mnie za tamte dwie krypy?...
Dagon westchnął.
— Będę pracował, ażeby zapomnieć. Ale... jaki ja miałbym majątek, gdybyście mnie nie odpędzili wtedy!...
— Dosyć!... — wtrącił Rabsun. — Gadajcie o Fenicji.
— Przez kogo ty się dowiesz o Beroesie i traktacie? — spytał Dagona Hiram.
— Daj spokój. Niebezpiecznie mówić, bo do tego będą należeli kapłani.
— A przez kogo mógłbyś zepsuć traktat?
— Ja myślę... Ja myślę, że chyba przez następcę tronu. Mam dużo jego kwitów.
Hiram podniósł do góry rękę i odparł:
— Następca — bardzo dobrze, bo on zostanie faraonem, może nawet niezadługo...
— Psyt!... — przerwał Dagon, uderzając pięścią w stół. — Żeby tobie mowę odjęło za takie gadanie!...
— Oto wieprz!... — zawołał Rabsun, wygrażając bankierowi pod nosem.
— A to głupi kramarz! — odpowiedział Dagon z szyderczym uśmiechem. — Ty, Rabsun, powinieneś sprzedawać suszone ryby i wodę na ulicach, ale nie mieszać się do interesów między państwami. Wołowe kopyto, umazane w egipskiem błocie, ma więcej rozumu, aniżeli ty, który pięć lat mieszkasz w stolicy Egiptu!... Oby cię świnie zjadły...
— Cicho!... cicho!... — wtrącił Hiram. — Nie dacie mi dokończyć...
— Mów, boś ty mądry i ciebie rozumie moje serce — rzekł Rabsun.
Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 01.djvu/258
Ta strona została uwierzytelniona.