— Niech serce twoje będzie spalone, a proch wyrzucony na pustynię... — mówił następny kapłan, powtarzając ceremonję.
— O bogowie!... czyliż można tyle cierpieć?... — odpowiedziano z podziemi.
— Niech dusza twoja, z wizerunkiem swej hańby i występku, błąka się po miejscach, gdzie żyją ludzie szczęśliwi... — rzekł inny kapłan i znowu wlał łyżkę smoły.
— Oby was ziemia pożarła!... Miłosierdzia!... dajcie mi odetchnąć...
Nim przyszła kolej na Ramzesa, głos w podziemiach już umilkł.
— Tak bogowie karzą zdrajców!... — rzekł do księcia arcykapłan świątyni.
Ramzes zatrzymał się i wpił w niego pełne gniewu spojrzenie. Zdawało się, że wybuchnie i porzuci tę gromadę katów, ale — uczuł strach boży i w milczeniu poszedł za innymi.
Teraz dumny następca zrozumiał, że jest władza, przed którą uginają się faraonowie. Ogarnęła go prawie rozpacz, chciał uciec stąd, wyrzec się tronu... Ale tymczasem milczał i szedł dalej, otoczony kapłanami, śpiewającymi modlitwy.
— Oto już wiem — myślał — gdzie podziewają się ludzie niemili sługom bożym!...
Refleksja ta nie zmniejszyła jego zgrozy.
Opuściwszy wąski korytarz, pełen dymu, procesja znowu znalazła się pod otwartem niebem, na wzniesieniu. Poniżej leżał ogromny dziedziniec, z trzech stron zamiast muru otoczony parterowym budynkiem. Od tego miejsca, gdzie stali kapłani, spuszczał się rodzaj amfiteatru o pięciu szerokich kondygnacjach, po których można było przechadzać się wzdłuż dziedzińca, lub zejść nadół.
Na placu nie było nikogo, ale z budynków wyglądali jacyś ludzie.
Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/021
Ta strona została uwierzytelniona.