Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/053

Ta strona została uwierzytelniona.

cały Egipt jest zaniepokojony. Już dziś niema u kogo pożyczać pieniędzy, a gdyby te pogłoski trwały dłużej, ustałby handel. Dziś już nasza arystokracja wpadła w biedę, z której nie widać wyjścia, a i twój dwór, panie, odczuwa niedostatek. Za miesiąc może to samo zdarzyć się w pałacu jego świątobliwości...
— Milcz — przerwał książę — i natychmiast zawołaj mi Dagona.
Tutmozis wybiegł, ale bankier zjawił się u namiestnika dopiero wieczorem. Miał na sobie białą płachtę w czarne pasy.
— Poszaleliście?... — zawołał następca na ten widok. — Zaraz ja cię tu rozchmurzę... Potrzebuję natychmiast stu talentów. Idź i nie pokazuj mi się, dopóki tego nie załatwisz.
Ale bankier zasłonił swoje oblicze i zapłakał.
— Co to znaczy? — spytał niecierpliwie książę.
— Panie — odparł Dagon, klękając — weź mój majątek, sprzedaj mnie i moją rodzinę... Wszystko weź, nawet życie nasze... Ale sto talentów... skądbym ja dostał dziś taki majątek?... Już ani z Egiptu, ani z Fenicji... — mówił wśród łkań.
— Set opętał cię, Dagonie! — roześmiał się następca. — Czyliż i ty uwierzyłbyś, że ja myślę o wygnaniu was?...
Bankier po raz drugi upadł mu do nóg.
— Ja nic nie wiem... ja jestem zwyczajny kupiec i twój niewolnik... Tyle dni, ile jest między nowiem a pełnią wystarczyło, ażeby ze mnie zrobić proch, a z mego majątku ślinę...
— Ależ wytłomacz mi, co to znaczy? — pytał niecierpliwie następca.
— Ja nie potrafię nic powiedzieć, a choćbym nawet umiał, mam wielką pieczęć na ustach... Dziś modlę się tylko i płaczę...
„Czy i Fenicjanie modlą się?“ pomyślał książę.
— Nie mogąc ci oddać żadnej usługi, panie mój — ciągnął