— Któregoż ona dziś przyjmie?
— Żadnego, nigdy!... — odparł zgorszony przewodnik. — Gdyby kapłanka od ognia nie dotrzymała ślubu czystości, musiałaby umrzeć.
— Okrutne prawo! — rzekł książę.
— Racz, panie, zaczekać na tej ławce — odezwał się zimno kapłan fenicki. — A gdy usłyszysz trzy uderzenia w śpiżowe blachy, idź do świątyni, wejdź na taras, a stamtąd do purpurowego gmachu.
— Sam?
— Tak.
Książę usiadł na ławce, w cieniu oliwki, i słuchał śmiechów kobiecych, rozlegających się w pałacyku.
„Kama? — myślał. — Ładne imię!... Musi być młoda, a może jest piękna, i ci głupi Fenicjanie grożą jej śmiercią, gdyby... Czy w ten sposób pragną zapewnić sobie posiadanie choćby kilkunastu dziewic na cały kraj?...“
Śmiał się, ale było mu smutno. Niewiadomo dlaczego żałował tej nieznanej kobiety, dla której miłość była wejściem do grobu.
„Wyobrażam sobie Tutmozisa, gdyby go mianowano kapłanką Astoreth!... Musiałby biedak umrzeć pierwej, nim przed boginią wypaliłaby się jedna lampa...“
W tej chwili pod pałacykiem rozległ się dźwięk fletu i odegrał jakąś tęskną melodję, której towarzyszyły głosy kobiet śpiewających:
— Aha-a!... aha-a! — jakby przy kołysaniu dzieci.
Ucichł flet, umilkły kobiety, a odezwał się piękny głos męski, greckim językiem:
— Kiedy na ganku błyśnie twoja szata, bledną gwiazdy i milkną słowiki, a w mojem sercu budzi się taka cisza, jak na ziemi, gdy ją powita biały świt...
— Aha-a!... aha-a!... aha-a!... — nuciły kobiety, flet znowu odegrał zwrotkę.
Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/074
Ta strona została uwierzytelniona.