Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/083

Ta strona została uwierzytelniona.

— Trzeba powoli ściągnąć pułki z nadmorskich miast — tutaj... Chcę zrobić przegląd i wynagrodzić ich wierność.
— A my, szlachta, nie jesteśmyż ci wierni? — spytał zmieszany Tutmozis.
— Szlachta i wojsko, to jedno.
— A nomarchowie, urzędnicy?...
— Wiesz, Tutmozis, że nawet i urzędnicy są wierni — mówił książę. — Co mówię, nawet Fenicjanie!... Chociaż na wielu innych stanowiskach są zdrajcy...
— Przez bogi ciszej!... — szepnął Tutmozis i lękliwie wyjrzał do drugiej komnaty.
— Oho!... — śmiał się książę — skądże ta trwoga? Więc i dla ciebie nie jest tajemnicą, że mamy zdrajców...
— Wiem, o kim wasza dostojność mówisz — odparł Tutmozis — bo zawsze byłeś źle uprzedzony...
— Do kogo?...
— Do kogo!... Domyślam się. Ale sądziłem, że po ugodzie z Herhorem, po długim pobycie w świątyni...
— Cóż świątynia?... I tam, i w całym zresztą kraju przekonywałem się zawsze o jednem, że najlepsze ziemie, najdzielniejsza ludność i niezmierne bogactwa nie są własnością faraona...
— Ciszej!... ciszej!... — szeptał Tutmozis.
— Ależ ciągle milczę, ciągle mam twarz pogodną, więc pozwól mi się wygadać choć tu... Zresztą nawet w najwyższej radzie miałbym prawo powiedzieć, że w tym Egipcie, który niepodzielnie należy do mego ojca, ja, jego następca i namiestnik, musiałem pożyczyć sto talentów od jakiegoś tyryjskiego książątka... Nie jestże to hańba!...
— Ale skądże ci to dziś przyszło?... — szeptał Tutmozis, pragnąc jak najrychlej zakończyć niebezpieczną rozmowę.
— Skąd?... — powtórzył książę i umilkł, aby znowu pogrążyć się w zadumie.
„Niewiele jeszcze znaczyłoby — myślał — gdyby tylko