Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

ziemi, zwiększałbym to z roku na rok, a pod koniec życia byłbym tak bogaty, jak najbogatszy nomarcha.
Lecz co począć!... — mówił z westchnieniem. — Bogowie snadź opiekują się tylko głupimi; mnie zaś napełnia mądrość od peruki do bosych pięt. A jeżeli i w mojem sercu kryje się jakie ziarno głupstwa, to chyba pod tym jednym względem, że zaprawdę, nie umiałbym strwonić fortuny, a nawet nie wiedziałbym: jak zabrać się do spełnienia podobnie bezbożnego czynu?
Tak medytując, ubogi pisarz mijał lepiankę, przed którą siedział jakiś człowiek, nie młody i nie stary, z bardzo bystrem spojrzeniem, które sięgało aż do głębi serca. Pisarz, mądry jak bocian, zaraz zmiarkował, że to musi być któryś z bogów i, skłoniwszy się, rzekł:
— Pozdrawiam cię, czcigodny właścicielu tego pięknego domu, i martwię się, że nie posiadam wina ani mięsa, aby podzielić je z tobą, na znak, że cię szanuję i że wszystko, co mam, należy do ciebie.
Amonowi — on to był w ludzkiej postaci — podobała się uprzejmość młodego pisarza. Popatrzył więc na niego i spytał:
— O czem myślałeś, idąc tutaj? Widzę bowiem mądrość na twojem czole, a należę do tych, którzy, jak kuropatwa pszenicę, zbierają słowa prawdy.
Pisarz westchnął.
— Myślałem — mówił — o mojej nędzy i o tych lekkomyślnych bogaczach, którzy niewiadomo na co i jakim sposobem trwonią majątki.
— A tybyś nie strwonił? — zapytał bóg, wciąż mający na sobie ludzką figurę.
— Spojrzyj na mnie, panie — rzekł pisarz. — Mam dziurawą płachtę i zgubiłem w drodze sandały, ale papirus i kałamarz ciągle noszę z sobą, jak własne serce. Albowiem, wsta-