chłopiec... Ma włosy długie do kolan, drobne rysy i pełne słodyczy spojrzenie.
— Co ty jesteś? — mówi do figury.
— Ja jestem kobieta — odpowiada mu postać, głosem tak cienkim, że wniknął mu w serce, niby sztylet fenicki.
— Kobieta?... — myśli pisarz. — Tego mnie nie uczono w kapłańskiej szkole. Kobieta?... — powtórzył. — A to co masz o tutaj?...
— To moje oczy.
— Oczy?... Cóż ty zobaczysz takiemi oczyma, które od lada światła mogą się rozpłynąć?
— Bo moje oczy nie są do tego, żebym ja niemi patrzyła, tylko żebyś ty w nie patrzył — odpowiedziała figura.
— Dziwne oczy! — rzekł do siebie pisarz, chodząc po pokoju.
Znowu przystanął przed postacią i zapytał:
— A to co masz?
— To moje usta.
— Przez bogi! umrzesz z głodu — zawołał — bo tak małemi ustami najeść się nie można!...
— One też nie są do jedzenia — odparła figura — tylko żebyś ty je całował.
— Całował? — powtórzył pisarz. — I tego nie uczono mnie w kapłańskiej szkole... A to o... co to masz?
— To moje rączki.
— Rączki?... Dobrze, żeś nie powiedziała, że to ręce, bo takiemi rękoma nicbyś zrobić nie potrafiła, nawet udoić owcy.
— Moje rączki nie są do roboty.
— Tylko do czego? — zdziwił się pisarz, rozstawiając jej palce...
(Jak ja twoje, Kamo — rzekł następca, pieszcząc drobną rączkę kapłanki).
— Tylko do czego są takie ręce? — pytał pisarz figury.
— Ażebym niemi ciebie obejmowała za szyję.
Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.