Martwe jej rysy ożywiły się. Zerwała się z ławy i krzyknęła:
— Ja... ja zabiłam... tylko ja!...
— Syna twego, uważaj Saro, zabił mężczyzna, Grek, nazwiskiem Lykon, kochanek Fenicjanki, Kamy...
— Co mówisz?... — wyszeptała, chwytając go za ręce. — O, ta Fenicjanka!... wiedziałam, że nas zgubi... Ale Grek?... Ja nie znam żadnego Greka... Cóż wreszcie mógłby zawinić Grekom mój syn...
— Nie wiem otem — ciągnął nomarcha. — Grek ten już nie żyje. Ale uważaj, Saro: ten człowiek był tak podobny do księcia Ramzesa, że gdy wszedł do twego pokoju, myślałaś, że to nasz pan... I wolałaś oskarżyć samą siebie, aniżeli swego i naszego pana.
— Więc to nie był Ramzes?... — zawołała, chwytając się za głowę. — I ja, nędzna, pozwoliłam, ażeby obcy człowiek wywlókł syna mego z kolebki... Cha!... cha!... cha!...
Zaczęła się śmiać coraz ciszej. Nagle, jakby jej nogi podcięto, runęła na ziemię, rzuciła parę razy rękoma i w śmiechu skonała.
Ale na jej twarzy pozostał wyraz niezgłębionego żalu, którego nawet śmierć nie mogła odegnać.
Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/221
Ta strona została skorygowana.