Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/228

Ta strona została skorygowana.

granci, lecz jacyś ludzie poważni i dostojni, według wszelkiego prawdopodobieństwa ajenci najwyższej rady egipskiej.
Ci dygnitarze, niby to niezadowoleni ze stanu rzeczy w Egipcie, niby to obrażeni na faraona i kapłanów, przyjechali do Libji od strony morza, kryli się przed gawiedzią, unikali stosunków z wypędzonymi żołnierzami, a Musawasie tłomaczyli pod największym sekretem i z dowodami w rękach, że — teraz właśnie powinien napaść na Egipt:
— Znajdziesz tam — mówili — bezdenny skarbiec i śpiżarnię dla ciebie, dla swoich ludzi i dla wnuków waszych wnuków.
Musawasa — choć przebiegły wódz i dyplomata — dał się złapać. Jako człowiek energiczny, natychmiast ogłosił przeciw Egiptowi świętą wojnę i — mając pod ręką tysiące dzielnych wojowników, pchnął pierwszy korpus ku wschodowi, pod dowództwem swego syna, dwudziestoletniego Tehenny.
Stary barbarzyniec znał wojnę i rozumiał, że kto chce zwyciężać, musi działać szybko, zadawać pierwsze ciosy.
Przygotowania libijskie trwały bardzo krótko. Eks-żołnierze jego świątobliwości wprawdzie przyszli bez broni, lecz znali swoje rzemiosło, a w owych czasach o broń nie było trudno. Kilka rzemyków, czy kawałków sznurka na procę, włócznia albo zaostrzony kij, topór albo ciężka pałka, jedna torba kamyków a druga daktylów — oto wszystko.
Oddał więc Musawasa dwa tysiące eks-żołnierzy i ze cztery tysiące libijskiej hołoty swemu synowi, Tehennie, zalecając mu, ażeby czem prędzej wpadł do Egiptu, zrabował co się da i przygotował zapasy dla właściwej armji. Sam zaś, gromadząc poważniejsze siły, rozesłał gońców po oazach i wzywał wszystkich, którzy nie mają nic do stracenia, pod swoje sztandary.
Dawno w pustyni nie panował taki ruch, jak dzisiaj. Z każdej oazy wychodziła gromada za gromadą tak strasznych proletarjuszów, że, choć już byli prawie nadzy, jeszcze zasługiwali na nazwę oberwańców.