Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/244

Ta strona została skorygowana.

kowych kolumn. Był to plac szeroki na kilkaset kroków, skopany głębokiemi jamami, zarzucony ciałami rannych i poległych. Od strony, z której zbliżał się książę, leżeli w długim szeregu, co kilka kroków, Egipcjanie i Libijczycy, pomieszani z sobą, a jeszcze dalej, prawie sami Libijczycy.
W niektórych miejscach zwłoki leżały przy zwłokach; niekiedy w jednym punkcie zgromadziły się trzy i cztery trupy. Piasek był popstrzony brunatnemi plamami krwi; rany były okropne: jeden wojownik miał odcięte obie ręce, drugi rozwaloną głowę do tułowia, z trzeciego wychodziły wnętrzności. Niektórzy wili się w konwulsjach, a z ich ust, pełnych piasku, wybiegały przekleństwa, albo błagania, ażeby ich dobito.
Następca szybko minął ich, nie obzierając się, choć niektórzy ranni na jego cześć wydawali słabe okrzyki.
Niedaleko od tego miejsca spotkał pierwszą gromadę jeńców. Ludzie ci upadli przed nim na twarze, błagając o litość.
— Zapowiedzcie łaskę dla zwyciężonych i pokornych — rzekł do swego orszaku.
Kilku jeźdźców rozbiegło się w rozmaitych kierunkach. Niebawem odezwała się trąbka, a po niej donośny głos:
— Z rozkazu jego dostojności księcia naczelnego wodza, ranni i niewolnicy nie mają być zabijani!...
W odpowiedzi na to odezwały się pomieszane krzyki, zapewne jeńców.
— Z rozkazu naczelnego wodza — wołał śpiewającym tonem i inny głos, w innej stronie — ranni i niewolnicy nie mają być zabijani!...
A tymczasem na południowych wzgórzach walka ustała i dwie największe gromady Libijczyków złożyły broń przed greckiemi pułkami.
Mężny Patrokles, skutkiem gorąca, jak sam mówił, czy też rozpalających trunków, jak mniemali inni, ledwie trzymał się na koniu. Przetarł załzawione oczy i zwrócił się do jeńców:
— Psy parszywe! — zawołał — którzy podnieśliście grze-