Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/245

Ta strona została skorygowana.

szne ręce na wojska jego świątobliwości (oby was robaki zjadły!), wyginiecie, jak wszy pod paznogciem pobożnego Egipcjanina, jeżeli natychmiast nie odpowiecie: gdzie podział się wasz dowódca, bodaj mu trąd stoczył nozdrza i wypił kaprawe oczy!...
W tej chwili nadjechał następca. Jenerał powitał go z szacunkiem, ale nie przerywał śledztwa:
— Pasy każę z was drzeć!... powbijam na pale, jeżeli natychmiast nie dowiem się, gdzie jest ta jadowita gadzina, ten pomiot dzikiej świni, rzucony w mierzwę...
— A, o gdzie nasz wódz!... — zawołał jeden z Libijczyków, wskazując gromadkę konnych, którzy zwolna posuwali się w głąb pustyni.
— Co to jest? — zapytał książę.
— Nędzny Musawasa ucieka!... — odparł Patrokles i o mało nie spadł na ziemię.
Ramzesowi krew uderzyła do głowy.
— Więc Musawasa jest tam i uciekł?... Hej! kto ma lepsze konie, za mną!...
— No — rzekł, śmiejąc się, Patrokles — teraz sam beknie ten złodziej baranów!...
Pentuer zastąpił drogę księciu.
— Wasza dostojność nie możesz ścigać zbiegów!...
— Co?... — wykrzyknął następca. — Przez całą bitwę nie podniosłem na nikogo ręki i jeszcze teraz mam wyrzec się wodza libijskiego?... Cóżby powiedzieli żołnierze, których wysyłałem pod włócznie i topory?...
— Armja nie może zostać bez wodza...
— A czyliż tu niema Patroklesa, Tutmozisa, wreszcie Mentezufisa? Od czegóż jestem wodzem, gdy mi nie wolno zapolować na nieprzyjaciela?... Są od nas o kilkaset kroków i mają zmęczone konie...
— Za godzinę wrócimy z nimi... Tylko rękę wyciągnąć... — szemrali jezdni Azjaci.