Następca wytężył wzrok w tym kierunku i ujrzał ciemną figurę ludzką z podniesionemi rękoma. Z głowy, palców, a nawet z odzienia tej figury, co chwilę wyskakiwały jasnobłękitne iskry.
— Beroes!... Beroes!...
Przeciągły grzmot odezwał się bliżej, a wśród tumanów piasku mignęła błyskawica, oblewając pustynię czerwonem światłem.
Nowy grzmot i nowa błyskawica.
Książę uczuł, że gwałtowność wichru słabnie i gorąco się zmniejsza. Skłębiony w górze piasek zaczął spadać na ziemię, niebo zrobiło się popielate, potem rude, potem mlecznej barwy. Potem wszystko ucichło, a za chwilę znowu runął grzmot i zawiał chłodny wiatr z północy.
Znękani upałem Azjaci i Libijczycy ocknęli się.
— Wojownicy faraona — nagle odezwał się stary Libijczyk — a słyszycie wy ten szum w pustyni?...
— Znowu burza?
— Nie, to deszcz pada!...
Istotnie, z nieba upadło kilka chłodnych kropel, potem coraz więcej, aż wkońcu zerwała się ulewa, której towarzyszyły pioruny.
Między żołnierzami Ramzesa i ich jeńcami zapanowała szalona radość. Nie zważając na błyskawice i gromy, ludzie, przed chwilą spaleni żarem, spragnieni, biegali jak dzieci, pod strumieniami deszczu. Po ciemku myli siebie i konie, łapali wodę w czapki i skórzane wory, a nadewszystko — pili, pili!...
— Nie jestże to cud?... — zawołał książę Ramzes. — Gdyby nie deszcz błogosławiony, zginęlibyśmy w pustyni, w gorących uściskach Tyfona.
— Zdarza się tak — odparł stary Libijczyk — że południowy wicher piaszczysty drażni wiatry, przechadzające się nad morzem i sprowadza ulewę.
Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/254
Ta strona została skorygowana.