doczekam uczciwego pogrzebu, jeżeli młody pan nie zrobi z kapłaństwem tak jak bawół z pszenicą...
— Oj ty głupi! — wtrącił milczący dotychczas balsamista. — Faraon podoła kapłanom!...
— Czemużby nie?...
— A czy widziałeś kiedy, ażeby lew poszarpał piramidę?...
— Także gadanie!...
— Albo bawół roztrącił ją?
— Rozumie się, że nie roztrąci.
— A wicher obali piramidę?
— Co on dzisiaj wziął na wypytywanie?...
— No, więc ja ci mówię, że prędzej lew, bawół czy wicher przewróci piramidę, aniżeli faraon pokona stan kapłański... Choćby ten faraon był lwem, bawołem i wichrem w jednej osobie...
— Hej tam, wy! — zawołano zgóry. — Gotów nieboszczyk?...
— Już... już... tylko mu szczęka opada — odpowiedziano z przysionka.
— Wszystko jedno... dawać go tu prędzej, bo Izyda za godzinę musi iść do miasta...
Po chwili złota łódź, razem z nieboszczykiem, zapomocą sznurów była podniesioną wgórę na balkon wewnętrzny.
Z przysionka wchodziło się do wielkiej sali, pomalowanej na kolor niebieski i ozdobionej żółtemi gwiazdami. Przez całą długość sali, do jednej ze ścian był przyczepiony niby ganek, w formie łuku, którego końce wznosiły się na piętro, środek na półtora piętra wysoko.
Sala wyobrażała sklepienie niebieskie, ganek drogę słońca na niebie, zmarły zaś faraon miał być Ozyrysem, czyli słońcem, które posuwa się od wschodu ku zachodowi.
Na dole sali stał tłum kapłanów i kapłanek, którzy, oczekując na uroczystość, rozmawiali o rzeczach obojętnych.
— Gotowe!... — zawołano z balkonu.
Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 03.djvu/045
Ta strona została skorygowana.