Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 03.djvu/097

Ta strona została skorygowana.

Gdzie zwrócił oczy, wszędzie spotykał soczystą zieloność traw upstrzonych kwiatami, kępy palm, gaje fig i tamaryndusów, wśród których od wschodu do zachodu słońca rozlegał się śpiew ptaków i wesołe głosy ludzkie.
Był to bodaj że najszczęśliwszy kąt Egiptu.
Lud przyjął faraona z ogromnym zapałem. Jego i świtę zasypywano kwiatami, ofiarowano mu kilka dzbanków najkosztowniejszych perfum i za dziesięć talentów złota i drogich kamieni.
Dwa dni zabawił pan w rozkosznej okolicy, gdzie radość zdawała się wykwitać z drzew, pływać w powietrzu, przeglądać w wodzie jeziora. Lecz przypomniano mu, że musi zwiedzić Labirynt.
Opuścił Piom z westchnieniem i jadąc, oglądał się z drogi. Wnet jednak uwagę jego pochłonął olbrzymi gmach szarej barwy, majestatycznie rozsiadający się na wzgórzu.
Przy bramie wiekopomnego Lope-ro-hunt powitała go gromadka kapłanów o ascetycznej powierzchowności, tudzież mały oddziałek wojska, w którym każdy żołnierz był zupełnie ogolony.
— Ci ludzie wyglądają, jak kapłani!... — zawołał Ramzes.
— Bo też każdy z nich odebrał niższe święcenia, a setnicy wyższe — odpowiedział arcykapłan gmachu.
Przypatrzywszy się uważniej fizjognomjom tych dziwnych żołnierzy, którzy nie jadali mięsa i żyli w celibacie, faraon dojrzał w nich bystrość i spokojną energję. Poznał też, że jego święta osoba żadnego wrażenia nie wywołuje w tem miejscu.
„Bardzom ciekawy, w jaki sposób trafi tutaj Samentu?...“ — rzekł do siebie pan.
Zrozumiał, że tych ludzi nie można ani nastraszyć, ani przekupić. Taka biła od nich pewność siebie, jakby każdy miał do swego rozporządzenia niezwalczone pułki duchów.
„Zobaczymy — pomyślał — czy ulękną się tych bogoboj-