Na drugi dzień czcigodna pani Nikotris wezwała do siebie Tutmozisa. Ulubieniec faraona aż się zląkł, spojrzawszy na nią. Królowa była strasznie blada; oczy miała zapadnięte, prawie błędne.
— Siądź — rzekła, wskazując mu stołeczek obok swego fotelu.
Tutmozis zawahał się.
— Siądź!... I... i... przysięgnij, że nikomu nie powtórzysz tego, co ci powiem...
— Na cienie mego ojca... — rzekł.
— Słuchaj — mówiła królowa cicho — byłam dla ciebie prawie matką... Gdybyś więc zdradził tajemnicę, bogowie skaraliby... Nie... Oni tylko zwaliliby na twoją głowę część tych klęsk, jakie wiszą nad moim rodem...
Tutmozis słuchał zdumiony.
— „Obłąkana?...“ — pomyślał z trwogą.
— Spojrzyj na to okno — ciągnęła — na to drzewo... Czy wiesz, kogo dziś w nocy widziałam na tem drzewie, za oknem?...
— Miałżeby przyjechać do Tebów przyrodni brat jego świątobliwości?...
— To nie był tamten — szeptała, łkając. — To był on sam... mój Ramzes!...
— Na drzewie?... Dziś w nocy?...
— Tak!... światło pochodni doskonale padało na jego twarz i postać... Miał kaftan w białe i niebieskie pasy... obłąkane spojrzenie... śmiał się dziko, jak tamten, nieszczęsny jego brat, i mówił: „Patrz, matko, ja już umiem latać, czego nie potrafił ani Seti, ani Ramzes Wielki, ani Cheops... Patrz, jakie wyrastają mi skrzydła!...“
Wyciągnął do mnie rękę, i ja, nieprzytomna z żalu, dotykałam przez okno jego rąk, jego twarzy oblanej zimnym potem... Wreszcie zsunął się z drzewa i uciekł...
Tutmozis słuchał przerażony. Nagle uderzył się w czoło.
Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 03.djvu/181
Ta strona została skorygowana.