— Bogowie! już noc nadchodzi, a ja jeszcze nie narwałam sałaty na obiad... — dziwiła się jakaś dziewczyna.
Lecz uwagi te zagłuszył wrzask pijanej bandy i łoskot belek, uderzających w miedzianą bramę świątyni.
Gdyby tłum mniej był zajęty gwałtami napastników, już spostrzegłby, że w naturze zachodzi jakieś niezwykłe zjawisko. Słońce świeciło, na niebie nie było ani jednej chmurki, a mimo to jasność dzienna poczęła się zmniejszać i powiał chłód.
— Dajcie tu jeszcze jedną belkę!... — wołali napastnicy na świątynię. — Brama ustępuje!...
— Mocno!... Jeszcze raz!...
Przyglądający się tłum huczał, jak burza... Tu i ówdzie poczęły odrywać się od niego małe grupy i łączyć się z napastnikami. Wreszcie cała masa ludu zwolna podsunęła się ku świątyni.
Na dworze, mimo południa, wzrastał mrok; w ogrodach świątyni Ptah zaczęły piać koguty. Ale wściekłość tłumu była już tak wielka, że mało kto dostrzegał te zmiany.
— Patrzcie! — wołał jakiś żebrak — oto zbliża się dzień sądu... Bogowie...
Chciał mówić dalej, lecz, uderzony kijem w głowę, padł na miejscu.
Na mury świątyni poczęły wdzierać się nagie, lecz uzbrojone postacie. Oficerowie wezwali żołnierzy pod broń, pewni, że niebawem trzeba będzie wesprzeć atak pospólstwa.
— Co to znaczy?... — szeptali żołnierze, przypatrując się niebu. — Niema chmur, a jednakże świat wygląda jak podczas burzy.
— Bij!... łam!... — krzyczano pod świątynią.
Łoskot belek odzywał się coraz częściej.
W tej chwili na tarasie, stojącym nad bramą, ukazał się Herhor, otoczony orszakiem kapłanów i dygnitarzy świeckich. Najdostojniejszy arcykapłan miał na sobie złoty ornat i czapkę Amenhotepa, otoczoną królewskim wężem.
Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 03.djvu/232
Ta strona została skorygowana.