— Puść mnie!... — szepnęła Hebron. — Czasami lękam się, ażebyś mnie nie ugryzł!
— Ugryźć... nie... ale mógłbym cię zacałować na śmierć... Ty nawet nie wiesz, jaka jesteś piękna...
— Po ministrach i jenerałach... No, puść...
— Chciałbym przy tobie zamienić się w krzak granatu... Chciałbym mieć tyle ramion, ile drzewo ma konarów, ażeby cię ściskać... Tyle dłoni, ile jest liści, i tyle ust, ile kwiatów, ażebym w jednej chwili mógł całować twoje oczy, usta, piersi...
— Jak na władcę, którego tron jest zagrożony, masz myśli dziwnie swobodne...
— Na łożu nie dbam o tron — przerwał. — Dopóki mam miecz, będę miał władzę.
— Wojsko twoje jest rozbite — mówiła, broniąc się, Hebron.
— Jutro przybędą świeże pułki, a pojutrze zgromadzę rozbitych. Powtarzam ci, nie zaprzątaj się marnościami... Chwila pieszczot więcej warta, aniżeli rok władzy...
W godzinę po zachodzie słońca, faraon opuścił mieszkanie Hebron i powoli wracał do swego pałacyku. Był rozmarzony, senny i myślał, że arcykapłani są wielkimi głupcami, stawiając mu opór. Jak Egipt Egiptem, nie byłoby lepszego pana, niż on.
Nagle, z pomiędzy kępy figowej, wysunął się człowiek w ciemnym płaszczu i zastąpił drogę faraonowi. Pan, aby mu się lepiej przypatrzyć, zbliżył twarz do jego twarzy i nagle zawołał:
— Ach, to ty, nędzniku?... Chodźże na odwach...
Był to Lykon. Ramzes schwycił go za kark; Grek syknął i ukląkł na ziemi. Jednocześnie faraon uczuł piekący ból z lewej strony brzucha.
— Jeszcze kąsasz? — zawołał Ramzes.
Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 03.djvu/259
Ta strona została skorygowana.