OKAZUJĄCY, GDZIE PODÓWCZAS BYŁ I CO ROBIŁ POSTĘPOWICZ.
Po tej tak niezwykle ożywionej nocy nadszedł dzień, w którym mieliśmy jechać do miasta. Już wyobroczono konie i nasmarowano bryczki, już Kuba drugi raz przychodził na skargę, że mu fornale ukradli plecione biczysko, już wczorajsza moja pacjentka, przy współudziale kochanego wnuka, zjadła wazę barszczu ze szperką i kartoflami, wypiła kawę i herbatę i zadysponowała befsztyk na drugie śniadanie, a kurczęta na drogę, a jeszcze Postępowicza nie było.
Nie wątpiliśmy, że jakaś przygoda spotkała amatora nocnych wycieczek, ale jaka i gdzie — niewiadomo. Napróżno szukano go po stajniach i oborach, nadaremnie badano czujnego sadownika Szmula. Myśląc, że poszedł do lasu i tam się zbłąkał, rozesłałem konnych z trąbkami i strzelbami; ale gonitwy, trąbienie i strzelanie pozostały bez skutku. Wkońcu chwyciłem się już kroków desperackich, a chcąc znaleźć chociażby martwe zwłoki wielkiego publicysty, kazałem do stawu zapuścić sieci, a w podwórzu sondować gnojówkę. Lecz nigdzie nie znaleziono ani śladu.
— Nieszczęście! — biadała majorowa — pewno go psy rozszarpały, gołąbka. A taki był zdatny, a tak Socia uczył i do pism pisywał! Ach, pułkowniku, pułkowniku! i pocóżeś tego sierotę kazał psami szczwać? — Zginął, jak amen w pacierzu zginął, a co najgorsza, zgubił na wieki mego Socia, robaczka, — bo jeżeli dziś nie pojedziemy do miasta, nanic cała