Pozbawiona delikatniejszych uczuć czeladź moja dusiła się ze śmiechu.
Wsparty na ramionach Socia i Pawełka przechodził zwolna dziedziniec znakomity chory, rzucając melancholiczne spojrzenia na jedno z okien oficyny, w którem przystojna i nieczuła ekonomówna Rózia śmiała się jak opętana, zasłaniając twarz chustką.
Gdyśmy już wrócili do domu, Sotuś, kładąc na stołku miękką poduszkę, rzekł do swego nauczyciela:
— A pan to tak zrobił: przykazywał mnie, coby ja niczego się nie bał, a jak sam to aż na drzewo wkarabkał się, żeby jego psy nie roztargali. Ot sztuka!
Szczęściem publicysta zanadto wiele posiadał uczucia własnej godności, aby odpowiadać na tak płytki i niesmaczny zarzut. Spojrzał tylko z najwyższą pogardą na swego lekkomyślnego ucznia i usiadł na poduszce z całą przezornością, jakiej wymagał opłakany stan jego zdrowia.
Majorowa wzięła mnie na stronę.
— Uważałeś, pułkowniku, jak on spojrzał na mego Socia?
— Aaa, tak, trochę...
— A może który pies jest wściekły? Żeby on się czasem nie wściekł!...
Ruszyłem ramionami. Widocznem było, że stara dama nie domyślała się nawet istnienia owego nimbu, który w tej chwili otaczał blade czoło pokąsanego literata.
Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/046
Ta strona została uwierzytelniona.