Powierzywszy literata pieczołowitym staraniom Kuby, — ja, moja przyjaciółka i jej mało rozwinięty wnuczek, dzięki usiłowaniom Ignacego, po ośmiogodzinnym ruchu docieraliśmy do miasta. Dla wiadomości osób interesowanych zaznaczam, że podróż tę sam odbywałem zwykle w ciągu niecałych sześciu godzin.
W trudnem znalazłbym się położeniu, gdyby mi kazano opisać dzieje grodu, który w obecnej chwili rozciąga się przed memi oczyma. Bo naprzód: kto go założył? Prawdopodobnie nikt. Tego rodzaju miasta powstają przypadkiem, niewiadomo skąd i dlaczego, jak grzyby po deszczu. Zdaje się, że ktoś, chcąc grubo zażartować z architektury, wybudował ratusz z wieżą zakończoną drutem, na którym osadził drzwi od starej pułapki, imitujące chorągiewkę. Zobaczywszy to, pradziadowie dzisiejszych mieszkańców rzekli: „Spróbujmy...“ i, nie mając nic lepszego do roboty, wznieśli kilkanaście domów, które prawnucy ich ozdobili wszystkiemi kolorami tęczy. — Tym sposobem architektoniczne próbki ojców i malarskie ćwiczenia dzieci utworzyły spory bruljon, obecnie nazywający się miastem.
Zczasem i za łaską bożą porobiły się studnie, płoty, ulice i nocni stróże; później municypalność, bruk, latarnie i mostki na rynsztokach, a dziś jest tam już powiat, obraz cudowny,