— Zajeżdżaj!
Ledwie bryczka stanęła w sieni, wnet otoczył ją rój faktorów.
— Może państwo kupują mydło, skarpetek, szelek, perfumy?... Wszystko mam i tanio sprzedaję! — woła jeden.
— Idź ty! — przerywa mu drugi. — Państwo pewnie zboże mają na sprzedaż? Ja dam kupca...
— Państwo synka przywieźli do gumnazje? Nu, to ja państwom dam stancje, bardzo tanie i bardzo porządne — upewnia trzeci.
— Nabok szachraje! — zawołał w tej chwili gospodarz hotelu. — Państwo pozwolą numer? Józef! Józef! a otwórz tam pierwszy numer i zejdź po rzeczy... Och, Maryja!
Wysiadłszy z należytemi ostrożnościami i prawie gwałtem uwolniwszy się od uprzejmych pośredników mojżeszowego wyznania, weszliśmy na korytarz.
— Oto jest numer! Łóżko dla państwa, kanapa dla synka, komoda, umywalnia... — recytuje usłużny gospodarz takim tonem, jakimby zapewne grzeczny kat mówił do dobrze wychowanego pacjenta: „Tu bądź pan łaskaw położyć szyję, a tu racz rzucić głowę, kiedy ci ją odetnę...“
— Proszę dla siebie o pokój oddzielny — odzywam się. — Tu stanie pani majorowa z wnuczkiem.
Uprzejmy właściciel hotelu skłonił się bez żadnych oznak zdziwienia lub niedowierzania.
— Daj, panie gospodarzu, rybeńko — mówi promieniejąca moja przyjaciółka — osobny numer dla kochanego pułkownika, ale taki, żeby od naszego pokoju do jego można było drzwi otworzyć. Czy jest taki?
— Jest, pani dobrodziejko, och, Maryja!... Oto te drzwi prowadzą do numeru drugiego, gdzie będzie mógł zanocować pan pułkownik — odpowiada wyrozumiały gospodarz z miną człowieka, który potrafi szanować cudze tajemnice i gwałtem odpycha wszelkie domysły, mogące niepodobać się gościom.
Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/051
Ta strona została uwierzytelniona.