ciu — ciągnie dalej, obejmując brudną szyję pupila. — Tażem to ja dla ciebie drugi ojciec... O, przy mnie nie zginiesz, ja cię wykieruję na ludzi... ale dopiero pojutrze, bo dziś, na honor, nie mam czasu. Muszę iść na radę familijną, bo czekają na nas z kola... chciałem powiedzieć z niecierpliwością...
— Cóż ja teraz pocznę, nieszczęśliwa? — jęczy stroskana babka.
— Może kochany pan raczysz zajść dziś do nas po kolacji na lampeczkę wina? — pytam nieśmiało zacnego protektora sierot.
— Hum!... może... jeżeli mi czas pozwoli. A o której godzinie?
— Kiedy szanowny pan będziesz wolny — odpowiadam.
— Ooo... to zależy od pułkownika dobrodzieja. Ja będę cały wieczór wol... to jest, będę się starał...
— No, to za dwie godziny. A możebyś pan przyprowadził z sobą kilku znajomych, takich oto ludzi uczciwych i rozsądnych, tobyśmy pogadali razem?
— Owszem, owszem, kochany pułkowniku... Nigdy nie odmawiam rady i opieki wdowom i sierotom — mówi wzruszony Gadulski. — Za dwie godziny z pewnością przyjdę, a teraz żegnam państwa.
Powiedziawszy to, z największem rozczuleniem uściskał babcię i Socia i zapewnił ich o dozgonnej przyjaźni i szacunku; mnie zaś szepnął przy wyjściu do ucha:
— Dzięki Bogu, że mamy interes z kochanym pułkownikiem, bo staruszka djabelnie skąpa i z pewnością dałaby nam liche wino.
— To rzadkiej zacności człowiek — mówi moja przyjaciółka, gdy się już za gościem drzwi zamknęły. — Co za serce, co za dusza... O, bodaj się tacy na kamieniu rodzili!
Tak tedy znaleźliśmy już jednego i to dobrego członka rady familijnej.
Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/054
Ta strona została uwierzytelniona.