przedstawić sobie wnuczka i wychowańca czcigodnej pani majorowej, Sotera Moździerznickiego.
— Hum! hum! — mruknęli uczeni członkowie rady, patrząc zgóry na Socia, który przez ten czas z gorączkowym zapałem usiłował wepchnąć guzik od surduta w dziurkę od kamizelki.
— W której był klasie? — pyta uczony znawca łaciny, a zarazem posiadacz jajowatej głowy.
— Aż w trzech, szanowny panie — odzywa się babka bardzo wzruszonym głosem.
— I chce wejść do której? — zapytuje w dalszym ciągu starożytnik, z całą uwagą przypatrując się sufitowi, jakgdyby stamtąd oczekiwał odpowiedzi.
— Otóż tego nie wiem, łaskawco, czy mam go już oddawać do szkół, bo... bo... — Tu nagle ucięła szlachetna moja przyjaciółka, czyniąc przytem ruch taki, jakby miała zamiar utrzeć nos frendzlami swojej mantyli.
— Aha, rozumiem — wtrącił matematyk. — Życzysz więc sobie, pani, aby jej wnuk był wyegzaminowany z matematyki?
— Sądzę — przerwał łacinnik — że pani pragniesz swego wnuka poddać egzaminowi z języków starożytnych?
— Od lat dziesięciu nie mówią do siebie — szepnął mi Gadulski. — Pokłócili się o liczebniki, ale obaj znakomici ludzie, słowo honoru...
— To jest — mówi niepewnym głosem majorowa — ja chciałam się panów poradzić, co z nim zrobić?
Usłyszawszy to obaj uczeni widocznie mieli zamiar spojrzeć na siebie ze zdumieniem; dość wczesna jednak refleksja sprawiła, że się jednocześnie odwrócili do siebie tyłem.
— Chciałam się dowiedzieć — ciągnęła majorowa — jakie zajęcie, czy też jaki fach jest teraz najlepszy, żeby już raz chłopca postawić na jakiejś drodze.
Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/057
Ta strona została uwierzytelniona.