— Rozumiem — objaśnia matematyk — chodzi więc o przekonanie się, o ile też umysł dziecka jest rozwiniętym?
— Zapewne — przerywa filolog — życzysz sobie pani poznać, o ile jej wnuk skorzystał z pracy szkolnej?
— Tak, właśnie! — uzupełnia majorowa — chciałabym go oddać do pracy, żeby już chłopak zaczął być i sobie i ludziom pożyteczny i Bogu miły, — bo te tam wszystkie... nauki nanic się nie zdadzą!
Tym razem krzewiciele oświaty na znak zdumienia jeszcze energiczniej odwrócili się tyłem do siebie, co widząc niecierpliwy Gadulski rzekł:
— Szanowna pani majorowa porzuciła już myśl oddawania wnuczka a mego kochanego pupila do szkół, chce więc zapytać nas, jaki zawód w dzisiejszych czasach uważamy za najlepszy dla młodzieńca w jego wieku...
— Tak, właśnie — potwierdziła babka.
— Do kupca!... do kupca!... — mówił półgłosem właściciel handlu win i korzeni.
— Aha — przerywa matematyk — rozumiem! Chodzi zatem o to, aby się przekonać, do czego jest najzdolniejszy?
— To, to, to! — potakuje stroskana majorowa.
— No, jeżeli o to tylko chodzi, to zaraz się dowiemy — przerywa matematyk. — A przynieś mały tabli... to jest papier, pióro i atrament.
— Sociu, tu widziałam, na komodzie — zachęca majorowa wnuczka, nie zwracając uwagi na ironiczne grymasy łacinnika.
Zamiast szukać żądanych efektów, przerażony Socio począł rozpinać wszystkie pokolei guziki od kamizelki. Niewiadomo nawet, na czemby się skończyły te przygotowania egzaminacyjne nierozwiniętego młodzieńca, gdyby go nie wyręczył przytomny Gadulski, który w okamgnieniu znalazł i na stole ustawił wszystko, co do naukowych poszukiwań okazywało się niezbędnem.
Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/058
Ta strona została uwierzytelniona.