Dopiero około północy, — pożegnawszy dwu pozostałych gości i przyrzekłszy zacnemu Gadulskiemu, że odtąd tylko u niego odbywać się będą posiedzenia rad familijnych, — ulokowaliśmy Postępowicza w jakiejś stancyjce na górze i sami zabraliśmy się do spania.
— Ach, pułkowniku! — mówiła majorowa — nabij, serce, fuzją, żeby nas czasem złoczyńcy nie pomordowali... Jaki to zacny człowiek ten Gadulsio, no, i Pieprzkowski niczego, choć zdaje mi się, że nie szlachcic... Sociu, rybeńko! mów pacierz i kładź się spać... Patrzaj się, to ten staruszeczek uczył jeszcze mego Ksawcia, a jak go doskonale zapamiętał! Ten... ten... jakże go tam?... Aha! Gamajdowski.
— Gamadeltowicz — poprawiłem staruszkę.
— Nie wymówiłabym nigdy takiego nazwiska. — Jakże tobie się zdaje, to niezły musi być starowina? choć Pieprzkowski gadał, że on już trochę durnowaty. Ten drugi, daleko przytomniejszy, choć ma, biedactwo, głowę zabawną; — pewnie, jak był mały, musiała go niańka z rąk wypuścić. Jak to on się zwał?... Pryszczykiewicz, czy jak?
— Priamowski — wtrąciłem.
— Aha, tak, tak!... Dziwne mają nazwiska ci uczeni ludzie, choć sami coprawda jeszcze dziwniejsi. A czy można wejść do ciebie?