naprzeciwko okien naszych numerów, po drugiej stronie ulicy, znajdował się szynk, na którego szyldzie wymalowano strusia. Bez podpisu trudno zaiste byłoby się domyślić, że ten straszliwy ptak z głową krokodyla, dźwigający na grzbiecie Kupidyna z naciągniętym łukiem, ma imitować niewinnego dostarczyciela piór, używanych przez barbarzyńców do ubierania koni, a przez ludy ucywilizowane — na ozdobę piękniejszej połowy naszego gatunku.
Nie wiem z jakiej racji, łagodny oddech majorowej i energiczne chrapanie mego sąsiada numer trzy przywiodły mi na myśl owo potworne malowidło; trudno jednak zaprzeczyć, że od kilku chwil ptak, zdobiący wejście do szynku, stał przed oczyma mej duszy. Źle mówię, że stał. On się ruszał, on pędził wprost na mnie z całą chyżością nóg patykowatych, coraz szerzej rozdziawiając ohydną paszczę... Słyszałem świst jego skrzydeł i widziałem z przestrachem, że siedzący na jego grzbiecie nagi Kupidyn strzałą, podobną do bretnala, godzi prosto w moje serce a, co gorsza, patrzy mi w oczy z jakimś niesłychanie lubieżnym i bezczelnym uśmiechem.
Wtedy zdało mi się, że jedna z otaczających strusia malowanych butelek przybiera postać nieustannie tracącego równowagę celnika, że kufel przemienia się w gospodarza hotelu, a okseft w moją poważną przyjaciółkę. Włosy stanęły mi dębem, gdym dostrzegł, że stara dama ma na sobie welon oblubienicy, i gdy nadto jakiś głos wewnętrzny począł mi dowodzić, że nietrzeźwy poborca kopytkowego i uprzejmy właściciel zajazdu są drużbami podeszłej panny młodej, która patrzyła na mnie z czułością, zdolną raz na zawsze usunąć z medycyny emetyk i podobne do niego preperaty.
Wtem rrrruum!... rrum!... — rozległ się straszliwy łoskot... Nie wiedziałem, gdzie jestem...
— Jezus!... Marja!... aux armes!... do broni! — odezwał się głos kobiecy, dobrze mi znany jeszcze z epoki wojen napoleońskich.
Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/070
Ta strona została uwierzytelniona.