Ósma wybiła na miejskim półzegarzu, kiedyśmy oboje z majorową dotarli do mieszkania poczciwego Gadulsia, który, z taką chlubą dla siebie i pożytkiem dla społeczeństwa, od niepamiętnych czasów wypełniał trudne obowiązki powiatowego opiekuna sierot i małoletnich.
— Aaaa! — zawołał, ujrzawszy nas, uprzejmy właściciel lokalu. — Najczcigodniejsza majorowa dobrodziejka!... najszanowniejszy pułkownik dobrodziej!... Kochani, dawno oczekiwani goście!...
Z temi i tym podobnemi wykrzyknikami grzeczny Gadulski rzucił się jak tygrys na poważną moją przyjaciółkę, rozmotał krępujące ją szale, a następnie, z wdziękiem, godnym przynajmniej dziesięciu Ludwików czternastych, wprowadził damę do sali, zalanej potokami światła, wytryskującego z dwu świec stearynowych i jednej naftowej lampy.
Od południa nie widziałem niepocieszonej wdowy po zmarłym koledze Moździerznickim, a ponieważ o zmroku już wybraliśmy się na wizytę, nie mogłem więc dostrzec zmian, jakie w naturalnych wdziękach mojej towarzyszki zaprowadził biegły artysta kunsztu perukarskiego. To też ujrzawszy na środku sali stojącą damę, a mało nie wykrzyknąłem: „Przebóg!... jestże to ona?...“ Głos był ten sam, wzrost także, tusza taż sama jakby ulał, — lecz na głowie zamiast bufiastego