— Z trzeciej klasy do uniwersytetu?... trochę za ciężko. Chybabyś... jeszcze z rok nad książką popracował — reflektuje go opiekun.
— Mogę udzielać lekcyj rysunków i kaligrafji — wtrącił de Pureaux.
— Możeby na księdza? — zapytuje blada Weronika.
— Proszę państwa... już do stołu podano — oznajmia ładnie uformowana Zosia, nie patrząc nawet na otyłego Pukalskiego.
Członkowie rady familijnej na wyścigi rzucili się do jadalnego pokoju, gdzieśmy mniej więcej obsiedli stół w porządku chronologicznym. To też ja dostałem się majorowej, Pukalski, zgodnie z prawami kanonicznemi, asystował Pukalskiej, linijkowaty Achilles de Pureaux obsługiwał poetycznego archiwistę, powiatowy zaś opiekun sierot a zarazem gospodarz bankietu był wszędzie i pamiętał o wszystkich.
— Uuu! — mruknął były obywatel ziemski — tu, widzę, jakby na złotem weselu częstują nas zimnemi nogami...
— Sylwciu! — zmonitowała go skromna Pukalska, wyciągając rękę do drugiego półmiska, który w tej chwili rumiana Zosia przyniosła.
— Phy!... co widzę? — zawołał znowu ziemianin. — Po nogach ryby?... Oooo!...
— Ryby usposabiają do sakramentu małżeństwa... — objaśnił Mulnicki wysmukłego Achillesa.
— Pułkowniku, serce! zjedz te dwa kawałki szczupaka, jeżeli mi dobrze życzysz — prosiła troskliwa majorowa.
— Owszem — odpowiadam — nie wiem jednak, czy się to na co przyda...
— Kochany Sylwciu! — odzywa się błagalnym głosem chuda Weronika — nie jedz ryby, jeżeli miłem ci jest moje życie...
— Ale, co tam! — odpowiada niewzruszony ziemianin, kiwając na Zosię, aby mu podała półmisek.
Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.