Następnego poranku zjawił się w hotelu Icek, mój pachciarz, a zarazem wierzyciel, powiernik, pośrednik, słowem: deus ex machina dla wszystkich większych i mniejszych posiadaczy ziemskich w naszej okolicy. Przyznaję, że wizyta jego zaniepokoiła mnie trochę; nie tracąc jednak szlacheckiego ferworu, jaki każdy z nas obywateli w stosunkach z podobnemi indywidualnościami zachowywać powinien, głosem wesołym i o pół tonu podniesionym zawołałem:
— Ahaa!... jak się masz Icuniu?... pewnoś do mnie przyjechał?
— Trochę do jaśnie pana, a trochę na licytacją — odpowiedział Icunio, dotykając czapką podłogi. Przy powitaniu niektórych z moich sąsiadów dotykał on zaledwie palcami brzegów swojej jarmułki.
— Cóżto za licytacja, jeżeli wolno spytać?
— Iii... nic, bagatel!... To na dostawy do szpitala państwa... Ja nawet nie dla siebie, ale dla swego zięcia...
— Hum!... No, a jak tam u mnie w domu?
— Wszystko dobrze, Bogu dziękować, ino tylko pięcioro bandosów umarło...
— Uuu!... A na co?
— Jaśnie pan wie! To na te chorobę...
— Patrzaj, Icuniu!... A żniwa idą?