Gdy po powrocie z konsultacji prawnej do hotelu, zażądałem kluczy od mego pokoju, objaśniono mnie, że numer jest otwarty, ponieważ siedzi w nim „ten młody pan, który przyjechał za państwem.“ Domyśliłem się, że mowa o genjalnym Postępowiczu, któremu przy pierwszym debjucie krytyka ofiarowała wieniec męczeński, a niesumienny wydawca trzy ruble i dwadzieścia sześć kopiejek za sześćset pięćdziesiąt dwa wierszy druku.
Melancholiczny publicysta rozgospodarował się na dobre. Leżał na mojem łóżku, palił mój tytoń z mojej własnej fajki i, co najdziwniejsza, wyciągnąwszy z za pieca nienabitą dubeltówkę, położył ją na stole, obok swego fantastycznego kapelusza z kapłoniem piórkiem i zepsutym termometrem.
— Na co, u licha, polowałeś asan bez ładunków? — spytałem gościa, niekoniecznie zachwycony jego trybem postępowania.
— Niestety!... zbyt późno przekonałem się, że broń pańska nie ma nabojów — odparł desperacko interesujący rekonwalescent, drapując się kłębami dymu.
— A co panu po nabojach?
— Roześmiejesz się, pułkowniku, lecz zarazem przyznasz mi racją, gdy ci powiem, że przekładam śmierć od kuli nad wszelką inną...
— Aha!...