Gwałtowny spór między kilkoma osobami i wojownicze tupanie pewnej liczby nóg, przeplatane niepokojącemi pauzami, w czasie których z całą łatwością można było usłyszeć trwożliwy brzęk skrzydeł spłoszonej muchy, — oto wrażenia, które dzisiejszego poranku zaatakowały moją rozespaną świadomość. Rozmarzony, wpół nieprzytomny, usiadłem na łóżku i w tej pozycji z jakąś rozkoszną obawą zacząłem się przysłuchiwać dramatowi, który rozegrywano na korytarzu.
— Uciekaj! — mówi zirytowany stróż hotelu — uciekaj!... bo jak cię przeżegnam tem miotliskiem, to na kierkut nie trafisz...
— O!... czyś słyszał? — dodaje numerowy.
— Joelu, powiadam ci, nie rób awantur... och, Maryja! — zakonkludował Markierowicz.
— Panie Markierowicz, dobrodzieju!... panie Kacprze dobrodzieju!... poco panom wtykać palce w taki brzydki interes? Ja nie przyszedłem do panów, tylko do starej pani, niech ona ze mną pogada... — molestował jakiś starozakonny.
— Joel iść do pani majorowej nie może, bo pani majorowa jest chora... och, Maryja!
— Co to chora? co to nie może?... A jej syn to może zabijać kamieniami Żydków?... Pani chora, nu — to wielka szkoda! — ale jak mój brat umrze z takiego zabójstwa, to kto jego dzieci będzie karmił? Ja przecież pani nie zjem,