i jej zgryzoty, znikł na zakręcie ulicy, zbliżył się do mnie mój furman i z pewnem zakłopotaniem, właściwem tej klasie ludzi, rzekł:
— Poraby już i nam się ruchać do domu, proszę łaski pana!
— Zajeżdżaj! — zawołałem tak kontent, jak pewien młody student, który po wielokrotnych bezskutecznych usiłowaniach zdał przypadkiem egzamin.
W numerze czekał na mnie gospodarz w asystencji jakiegoś starozakonnego; drgnąłem, ujrzawszy tych ludzi, bez względu na to, że obaj starali się mieć fizjognomje bardzo uczciwych.
— A czego chcesz, panie starozakonny? — spytałem Żydka.
— To jest właśnie Joel, brat tego... — odpowiedział gospodarz, kłaniając się z przerażającą uprzejmością.
Moje smutne przeczucia zaczęły nagle wzrastać.
— Aha, dobrze — odparłem takim tonem, jak człowiek, który, dostawszy silnego zawrotu głowy, poczyna już myśleć o tyfusie. — Pocóż przyszedł ten starozakonny?
— Jaśnie pan obiecał się ze mną pogodzić — objaśnił Żydek.
— Nie znam cię, mój przyjacielu — odpowiedziałem serjo. — Jeżeli pan Markierowicz obiecał ci coś...
— Tak jest, obiecałem mu — odrzekł gospodarz — ponieważ pan pułkownik przyjął na siebie załagodzenie sprawy.
— Jakto? coto? co pan mówisz?...
— Pan pułkownik wobec pani majorowej, jej wnuka, mnie i numerowego obiecał temu Żydkowi dać tysiąc złotych — przypomniał Markierowicz z najpoważniejszą miną.
— Czyście powarjowali! — krzyknąłem oburzony. — Alboż taka głupia sprawa warta jest tysiąc złotych?
— Bez urazy jaśnie pana — odparł Żydek — ale zdaje mi się, że musi być warta, kiedy państwo sami chcieli nam dać dwadzieścia rubli...
Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.