Dopiero około dziewiątej wszedł a raczej wpadł do sklepu pan Mraczewski, piękny, dwudziestokilkoletni blondynek, z oczyma jak gwiazdy, z ustami jak korale, z wąsikami jak zatrute sztylety. Wbiegł, ciągnąc za sobą od progu smugę woni i zawołał:
— Słowo honoru daję, że już musi być wpół do dziesiątej. Letkiewicz jestem, gałgan jestem, no — podły jestem, ale cóż zrobię, kiedy matka mi zachorowała i musiałem szukać doktora. Byłem u sześciu...
— Czy u tych, którym dajesz pan neseserki? — spytał Lisiecki.
— Neseserki?... Nie. Nasz doktór nie przyjąłby nawet szpilki. Zacny człowiek... Prawda panie Rzecki, że już jest wpół do dziesiątej? Stanął mi zegarek.
— Dochodzi dzie wią-ta... — odparł ze szczególnym naciskiem pan Ignacy.
— Dopiero dziewiąta?... No ktoby myślał! A tak projektowałem sobie, że dziś przyjdę do sklepu pierwszy, wcześniej od pana Klejna...
— Ażeby wyjść przed ósmą — wtrącił pan Lisiecki.
Mraczewski utkwił w nim błękitne oczy, w których malowało się najwyższe zdumienie.
— Pan zkąd wie?... — odparł. — No, słowo honoru daję, że ten człowiek ma zmysł proroczy! Właśnie dziś, słowo honoru... muszę być na mieście przed siódmą, choćbym umarł, choćbym... miał podać się do dymisyi...
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/024
Ta strona została uwierzytelniona.