beczki, bryczki — tam i napowrót... Coraz więcej ludzi, coraz więcej wozów, aż nareszcie utworzył się jeden wielki potok uliczny, z którego cochwila ktoś wpadał do nas za sprawunkiem.
— Pieprzu za trojaka...
— Proszę funt kawy...
— Niech pan da ryżu...
— Pół funta mydła...
— Za grosz liści bobkowych...
Stopniowo sklep zapełniał się, po największej części służącemi i ubogo odzianemi jejmościami. Wtedy Franc Mincel krzywił się najwięcej: otwierał i zamykał szuflady, obwijał towar w tutki z szarej bibuły, wbiegał na drabinkę, znowu zwijał, robiąc to wszystko z żałosną miną człowieka, któremu nie pozwalają ziewnąć. Wkońcu zbierało się takie mnóstwo interesantów, że i Jan Mincel i ja musieliśmy pomagać Francowi w sprzedaży.
Stary wciąż pisał i zdawał resztę, od czasu do czasu dotykając palcami swojej białej szlafmycy, której niebieski kutasik zwieszał mu się nad okiem. Czasem szarpnął kozaka, a niekiedy szybkością błyskawicy zdejmował dyscyplinę i ćwiknął nią którego ze swych synowców. Nader rzadko mogłem zrozumieć: o co mu chodzi? synowcy bowiem niechętnie objaśniali mi przyczyny jego popędliwości.
Około ósmej napływ interesantów zmniejszał się. Wtedy w głębi sklepu ukazywała się gruba słu-
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/045
Ta strona została uwierzytelniona.