kuje klamki, nareszcie otwierają się drzwi i na progu staje ktoś, odziany w wielkie futro, upstrzone śniegiem i kroplami deszczu.
— Kto to? — pyta się pan Ignacy i na twarz występują mu silne rumieńce.
— Jużeś o mnie zapomniał, stary?... — cicho i powoli odpowiada gość.
Pan Ignacy mięsza się coraz bardziej. Zasadza na nos binokle, które mu spadają, potem wydobywa zpod łóżka trumienkowate pudło, śpiesznie chowa gitarę i toż samo pudełko wraz z gitarą kładzie na swojem łóżku.
Tymczasem gość zdjął wielkie futro i baranią czapkę, a jednooki Ir, obwąchawszy go, poczyna kręcić ogonem, łasić się i z radosnem skomleniem przypadać mu do nóg.
P. Ignacy zbliża się do gościa wzruszony i zgarbiony więcej niż kiedykolwiek.
— Zdaje mi się... — mówi, zacierając ręce — zdaje mi się, że mam przyjemność...
Potem gościa prowadzi do okna, mrugając powiekami.
— Staś... jak mi Bóg miły!...
Klepie go po wypukłej piersi, ściska za prawą i za lewą rękę, a nareszcie oparłszy na jego ostrzyżonej głowie swoję dłoń, wykonywa nią taki ruch, jakby mu chciał maść wetrzeć w okolicę ciemienia.
— Cha! cha! cha!... — śmieje się p. Ignacy — Staś, we własnej osobie... Staś z wojny!... Cóżto,
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/055
Ta strona została uwierzytelniona.