wpadło do serca. Bywało chodzę, jem, rozmawiam, myślę przytomnie, rozpatruję się w pięknej okolicy, nawet śmieję się i jestem wesół, a mimo to czuję jakieś tępe ukłucie, jakiś drobny niepokój, jakąś nieskończenie małą obawę.
Ten stan chroniczny, męczący nad wszelki wyraz, lada okoliczność rozdmuchiwała w burzę. Drzewo znajomej formy, jakiś obdarty pagórek, kolor obłoku, przelot ptaka, nawet powiew wiatru, bez żadnego zresztą powodu, budził we mnie tak szaloną rozpacz, że uciekałem od ludzi. Szukałem ustroni tak pustej, gdziebym mógł upaść na ziemię i, nie podsłuchany przez nikogo, wyć z bólu jak pies.
Czasami w tej ucieczce przed samym sobą, doganiała mnie noc. Wtedy zpoza krzaków, zwalonych pni i rozpadlin, wychodziły naprzeciw mnie jakieś szare cienie i smutnie kiwały głowami o wybladłych oczach. A wszystkie szelesty liści, daleki turkot wozów, szmery wód, zlewały się w jeden głos żałosny, który mnie pytał: „Przechodniu nasz, ach! co się z tobą stało?...“
Ach, co się ze mną stało...
— Nic nie rozumiem — przerwał Ignacy. — Cóżto za szał?
— Co?... Tęsknota.
— Zaczem?
Wokulski drgnął.
— Zaczem? No... za wszystkiem... za krajem...
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/065
Ta strona została uwierzytelniona.