Naprawo ode drzwi, za kantorkiem, siedział Wokulski, schylony nad rachunkami.
Gdy panna Izabela weszła, młodzieniec oglądający laski, poprawił kołnierzyk na szyi, dwie panienki spojrzały na siebie, pan Lisiecki urwał w połowie swój okrągły frazes o stylu kandelabrów, ale zatrzymał okrągłą pozę, a nawet dama, słuchająca jego wykładu, ciężko odwróciła się na krześle. Przez chwilę sklep zaległa cisza, którą dopiero panna Izabela przerwała, odezwawszy się pięknym kontraltem:
— Czy zastałyśmy pana Mraczewskiego?...
— Panie Mraczewski!... — pochwycił p. Ignacy.
Mraczewski już stał przy pannie Izabeli, zarumieniony jak wiśnia, pachnący jak kadzielnica, z pochyloną głową, jak kita wodnej trzciny.
— Przyszłyśmy prosić pana o rękawiczki.
— Numerek pięć i pół — odparł Mraczewski i już trzymał pudełko, które mu nieco drżało w rękach pod wpływem spojrzenia panny Izabeli.
— Otóż nie... — przerwała panna ze śmiechem — Pięć i trzy czwarte... Już pan zapomniał!...
— Pani, są rzeczy, których się nigdy nie zapomina. Jeżeli jednak rozkazuje pani pięć i trzy czwarte, będę służył, w nadziei, że niebawem znowu zaszczyci nas pani swoją obecnością. Bo rękawiczki pięć i trzy czwarte, — dodał z lekkiem westchnieniem, podsuwając jej kilka innych pudełek — stanowczo zsuną się z rączek...
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.