barwy czekoladowej, i jasno-żółtej, ciemno-zielonej i pomarańczowej. Nic oprócz białych i czarnych parkanów, otaczających puste place, zkąd gdzieniegdzie wyskakuje kilkupiętrowa kamienica, jak sosna, która ocalała z wyciętego lasu, przestraszona własną samotnością.
„Nic, nic!“... powtarzał, tułając się po uliczkach, gdzie widać było rudery zapadnięte niżej bruku, z dachami porosłemi mchem, lokale z okiennicami dniem i nocą zamkniętemi na sztaby, drzwi zabite gwoździami, naprzód i wtył powychylane ściany, okna łatane papierem, albo zatkane łachmanem.
Szedł, przez brudne szyby zaglądał do mieszkań i nasycał się widokiem szaf bez drzwi, krzeseł na trzech nogach, kanap z wydartem siedzeniem, zegarów o jednej skazówce z porozbijanemi cyferblatami. Szedł i cicho śmiał się na widok wyrobników wiecznie czekających na robotę, rzemieślników, którzy trudnią się tylko łataniem starej odzieży, przekupek, których całym majątkiem jest kosz zeschłych ciastek, — na widok obdartych mężczyzn, mizernych dzieci i kobiet niezwykle brudnych.
„Oto miniatura kraju — myślał — w którym wszystko dąży do spodlenia i wytępienia rasy. Jedni giną z niedostatku, drudzy z rozpusty. Praca odejmuje sobie od ust, ażeby karmić niedołęgów; miłosierdzie hoduje bezczelnych próżniaków, a ubóstwo, nie mogące zdobyć się na sprzęty, otacza się
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.