jak bogacz, a dzisiaj i on kiepski i grunt wynędznieje bez dozoru.
— No, a z wami co teraz?
— Kobieta niby trochę pierze, ale takim, co nie bardzo mają czem płacić, a ja — ot tak... Marniejemy, panie... nie pierwsi i nie ostatni. Jeszcze póki wielkiego postu, to człowiek krzepi się, mówiący: dzisiaj pościsz za dusze zmarłe, jutro na pamiątkę, że Chrystus Pan nic nie jadł, pojutrze na intencyą, ażeby Bóg złe odmienił. Zaś po świętach, nie będzie nawet sposobu i dzieciom wytłómaczyć: na jaką intencyą nie jedzą...
Ale i wielmożny pan coś markotnie wygląda? Taki już widać czas nastał, że wszyscy muszą zginąć — westchnął ubogi człowiek.
Wokulski zamyślił się.
— Komorne wasze zapłacone? — spytał.
— Nawet nie ma panie co płacić, bo nas i tak wypędzą.
— A dlaczego nie przyszedłeś do sklepu, do pana Rzeckiego? — spytał Wokulski.
— Nie śmiałem, panie. Koń odszedł, wóz u żyda, kubrak na mnie jak na dziadzie... Z czemże było przyjść i jeszcze ludziom głowę zaprzątać?... Wokulski wydobył portmonetkę.
— Masz tu — rzekł — dziesięć rubli, na święta. Jutro w południe przyjdziesz do sklepu i dostaniesz kartkę na Pragę. Tam u handlarza wybierzesz sobie konia, a po świętach przyjeżdżaj do roboty.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.