— Przepraszam, wielmożny panie — rzekł nieśmiało — ale jak mnie kto zaczepi: zkąd mam tyle pieniędzy?...
— Powiesz, że na rachunek wziąłeś ode mnie.
— Rozumiem, panie... Bóg... niech Bóg...
Ale Wokulski już nie słuchał; szedł w stronę Wisły, myśląc:
„Jakże oni szczęśliwi, ci wszyscy, w których tylko głód wywołuje apatyą, a jedynem cierpieniem jest zimno. I jak łatwo ich uszczęśliwić!... Nawet moim skromnym majątkiem mógłbym wydźwignąć parę tysięcy rodzin. Nieprawdopodobne, a przecież — tak jest.“
Wokulski doszedł do brzegu Wisły i zdumiał się. Na kilkumorgowej przestrzeni wznosił się tu pagórek najobrzydliwszych śmieci, cuchnących, nieomal ruszających się pod słońcem, a o kilkadziesiąt kroków dalej, leżały zbiorniki wody, którą piła Warszawa.
„O, tutaj — myślał — jest ognisko wszelkiej zarazy. Co człowiek dziś wyrzuci ze swego mieszkania, jutro wypije; później przenosi się na Powązki i z drugiej znowu strony miasta razi bliźnich pozostałych przy życiu.
Bulwar tutaj, kanały i woda źródlana na górze i — możnaby ocalić rok rocznie kilka tysięcy ludzi od śmierci, a kilkadziesiąt tysięcy od chorób... Niewielka praca a zysk nieobliczony; natura umie wynagradzać“.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.