koń? — myślał Wokulski — dlaczego ogarnia mnie taki żal?“
Szedł Oboźną pod górę, rozmarzony i czuł, że w ciągu kilku godzin, które spędził w nadrzecznej dzielnicy, zaszła w nim jakaś zmiana. Dawniej — dziesięć lat temu, rok temu, wczoraj jeszcze, przechodząc ulicami, nie spotykał na nich nic szczególnego. Snuli się ludzie, jeździły dorożki, sklepy otwierały gościnne objęcia dla przechodniów. Ale teraz przybył mu jakby nowy zmysł. Każdy obdarty człowiek wydawał mu się istotą wołającą o ratunek, tem głośniej, że nic nie mówił, tylko rzucał trwożne spojrzenia, jak ów koń ze złamaną nogą. Każda uboga kobieta wydawała mu się praczką, która, wyżartemi od mydła rękami, powstrzymuje rodzinę nad brzegiem nędzy i upadku. Każde mizerne dziecko wydawało mu się skazanem na śmierć przedwczesną, albo na spędzanie dni i nocy w śmietniku przy ulicy Dobrej.
I nietylko obchodzili go ludzie. Czuł zmęczenie koni, ciągnących ciężkie wozy i ból ich karków tartych do krwi przez chomąto. Czuł obawę psa, który szczekał na ulicy, zgubiwszy pana i rozpacz chudej suki, z obwisłemi wymionami, która napróżno biegała od rynsztoka do rynsztoka, szukając strawy dla siebie i szczeniąt. I jeszcze, na domiar cierpień, bolały go drzewa obdarte z kory, bruki podobne do powybijanych zębów, wilgoć na ścianach, połamane sprzęty i podarta odzież.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.