odpoczywał, a tylko Mraczewski rozmawiał z nią, jak z osobą znajomą.
W tej chwili otworzyły się drzwi sklepu i ukazał się w nich — jeszcze oryginalniejszy jegomość. Lisiecki powiedział o nim, że jest podobny do suchotnika, któremu w trumnie zaczęły odrastać wąsy i faworyty. Wokulski zauważył, że gość ma gapiowato otwarte usta, a za ciemnemi binoklami nosi duże oczy, z których przeglądało jeszcze większe roztargnienie.
Gość wszedł, kończąc rozmowę z kimś na ulicy, lecz wnet cofnął się, aby swego towarzysza pożegnać. Potem znowu wszedł i znowu cofnął się, zadzierając do góry głowę, jakby czytał szyld. Nareszcie wszedł nadobre, ale drzwi za sobą nie zamknął. Wypadkowo spojrzał na damę i — spadły mu z nosa ciemne binokle.
— A... a... a!.. — zawołał.
Ale dama gwałtownie odwróciła się od niego do neseserek i upadła na krzesło.
Do przybysza wybiegł Mraczewski i uśmiechając się dwuznacznie, zapytał:
— Pan baron rozkaże?...
— Spinki, uważa pan, spinki zwyczajne, złote, albo stalowe... Tylko rozumie pan, muszą być w kształcie czapki dżokiejskiej i — z biczem...
Mraczewski otworzył gablotkę ze spinkami.
— Wody... — odezwała się dama słabym głosem.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.