I opuściła sklep, trzaskając drzwiami.
W kilka minut po jej odejściu, wbiegł do sklepu baron. Parę razy wyjrzał na ulicę, a następnie zbliżył się do Wokulskiego.
— Najmocniej przepraszam — rzekł, usiłując utrzymać binokle na nosie — ale, jako stały gość pański, ośmielę się w zaufaniu zapytać: co mówiła dama, która wyszła przed chwilą?... Bardzo przepraszam za moję śmiałość, ale w zaufaniu...
— Nic nie mówiła, coby kwalifikowało się do powtórzenia — odparł Wokulski.
— Bo, uważa pan, jestto, niestety! moja żona... Pan wie kto jestem... Baron Krzeszowski... Bardzo zacna kobieta, bardzo światła, ale, skutkiem śmierci naszej córki, trochę zdenerwowana i niekiedy... Pojmuje pan?... Więc nic?...
— Nic.
Baron ukłonił się i już we drzwiach, skrzyżował spojrzenia z Mraczewskim, który mrugnął na niego.
— Więc tak?... — rzekł baron, ostro patrząc na Wokulskiego.
I wybiegł na ulicę. Mraczewski skamieniał, i oblał się rumieńcem, powyżej włosów. Wokulski trochę pobladł, lecz spokojnie usiadł do rachunków.
— Cóżto za oryginalne dyabły — panie Mraczewski? — spytał Lisiecki.
— A to cała historya! — odparł Mraczewski, przypatrując się zpod oka Wokulskiemu. — Jestto
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.