sumował kolumny, im większe wypadały mu sumy, tembardziej czuł, że w sercu kipi mu jakiś gniew bezimienny. O co?... na kogo?... mniejsza. Dosyć, że ktoś za to zapłaci, pierwszy z brzegu.
Około siódmej sklep już stanowczo wyludnił się, subjekci rozmawiali, Wokulski wciąż rachował. Wtem znowu usłyszał nieznośny głos Mraczewskiego, który mówił aroganckim tonem:
— Co mi pan, panie Klejn, będzie zawracał głowę!... Wszyscy socyaliści są złodzieje, bo chcieliby dzielić się cudzem i — szubrawcy, bo mają na dwu jedną parę butów i nie wierzą w chustki do nosa.
— Nie mówiłbyś pan tak — odparł smutnie Klejn — gdybyś przeczytał choć z parę broszurek, nawet nie dużych.
— Błazeństwo... — przerwał Mraczewski, włożywszy ręce w kieszenie. — Będę czytał broszury, które chcą zniszczyć rodzinę, wiarę i własność!... No, takich głupich nie znajdziesz pan w Warszawie.
Wokulski zamknął księgę i włożył ją do kantorka. W tej chwili znowu weszły do sklepu trzy panie, żądając rękawiczek.
Targ z niemi przeciągnął się z kwadrans. Wokulski siedział na fotelu i patrzył w okno; gdy zaś damy wyszły, odezwał się tonem bardzo spokojnym:
— Panie Mraczewski.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.