mieniu swoją wychudłą i drżącą rękę, rzekła zniżonym głosem:
— Mam do ciebie prośbę... Powiedz, że ją spełnisz...
— Z pewnością — odparł Wokulski.
— Pozwól, ażebym ja mu postawiła nagrobek. Ale że sama jechać tam nie mogę, więc ty mnie wyręczysz. Weź ztąd kamieniarza, niechaj rozłupie ten kamień, wiesz, ten, na którym siadywaliśmy na górze, pod zamkiem i niech jedną połowę ustawią na jego grobie. Cokolwiek będzie kosztować, zapłacisz, a zwrócę ci razem z dozgonną wdzięcznością. Zrobiszże to?
— Zrobię.
— To dobrze, dziękuję ci... Myślę, że mu przyjemniej będzie spoczywać pod kamieniem, który słyszał nasze rozmowy i patrzył na łzy. Ach, jak ciężko wspominać... A napis, wieszże jaki?... — mówiła dalej. — Kiedyśmy się rozłączali, zostawił mi parę strofek z Mickiewicza. Pewnie czytałeś je kiedy. „Jak cień, tem dłuższy, gdy padnie zdaleka, tem szerzej koło żałobne roztoczy, tak pamięć o mnie: im dalej ucieka, tem grubszym kirem twą duszę zamroczy...“ O prawda to!... I studnię, która miała nas połączyć, chciałabym upamiętnić w jakiś sposób...
Wokulski wstrząsnął się i patrzył gdzieś, szeroko otwartemi oczyma.
— Co tobie? — zapytała prezesowa.
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/214
Ta strona została uwierzytelniona.