przestał nas interesować, usłyszałem jakiś trzask, podobny do rzęsistego deszczu, tylko o wiele potężniejszy.
— Bitwa!... — zawołał ktoś na froncie przeciągłym głosem.
Uczułem, że mi na chwilę serce bić przestało, nie ze strachu, ale jakby w odpowiedzi na ten wyraz, który od dzieciństwa robił na mnie dziwne wrażenie.
W szeregach, pomimo marszu, zrobił się ruch. Częstowano się winem, oglądano broń, mówiono, że najdalej za pół godziny wejdziemy w ogień, a nadewszystko — w grubijański sposób żartowano z austryaków, którym nie wiodło się w tych czasach. Ktoś zaczął gwizdać, inny nucił półgłosem; stopniała nawet sztywna powaga oficerów, zamieniając się w koleżeńską zażyłość. Trzeba było dopiero komendy: „baczność i cisza!...“ ażeby nas uspokoić.
Umilkliśmy i wyrównały się nieco pogięte szeregi. Niebo było czyste, ledwie tu i owdzie bielił się nieruchomy obłok; na krzakach, które mijaliśmy, nie poruszał się żaden listek; nad polem, zarośniętem młodą trawą, nie odzywał się wystraszony skowronek. Słychać było tylko ciężkie stąpanie batalionu, szybki oddech ludzi, czasem szczęk uderzonych o siebie karabinów albo donośny głos majora, który, jadąc przodem, odzywał się do oficerów. A tam, nalewo, wściekały się stada armat
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/234
Ta strona została uwierzytelniona.